Kościół, który oduczył się być sobą solą

„Pewnego roku w latach 80. miałem wziąć udział w wielkosobotnim marszu w Londynie, którego kulminacją miało być publiczne wygłoszenie kazania na jednym z dużych parkingów. Około południa wraz z żoną jechałem wzdłuż Mile End Road we wschodnim Londynie w kierunku okazałego nowego meczetu, gdy nagle jego drzwi gwałtownie się otworzyły, a ze środka wybiegły na ulicę setki mężczyzn, wielu młodych i sprawnych w swym najlepszym wieku. Ich wyjście na ulicę wstrzymało ruch uliczny na dłuższą chwilę. Gdy dojechaliśmy do celu i następnego dnia szliśmy główną ulicą wraz z kilkoma setkami chrześcijan, zauważyliśmy, że w grupie tej przeważają kobiety. Mężczyzn było niewielu, a ci, co byli, okazywali się albo bardzo młodzieńczy, albo wyraźnie starsi. W drodze do domu spytałem moją żonę, na którą religię byłaby skłonna postawić, gdyby była hazardzistką i chciała obstawiać zakłady. Jej natychmiastowa odpowiedź brzmiała – »Z całą pewnością na islam«”. Te słowa Davida Pawsona, zawarte w jego skądinąd bardzo interesującej analizie relacji pomiędzy islamem a chrześcijaństwem (Islam – przyszłość czy wyzwanie, Oficyna Wydawnicza VOCATIO, Warszawa 2015) przypomniałem sobie niedawno, kiedy dzieliliśmy się z Leszkiem Osieczko, szefem OpenDoors Polska, uwagami na temat kondycji współczesnego chrześcijaństwa. Stwierdził on wówczas: „Nasza wiara stała się bardzo sentymentalna. Często sprowadza się jedynie do jakieś emocjonalnej niezgody, nie pociąga do działania”. Podobnie, choć w swoim angielskim stylu, sformułował to niegdyś pewien anglikański duchowny: „Jak to jest, że kiedyś, gdy gdzieś przybywał apostoł Paweł – tam zaraz wybuchała duchowa rewolucja, a dziś kiedy ja gdzieś przyjadę – jestem najwyżej częstowany filiżanką herbaty?”.

Idziemy do kościoła, by coś poczuć

Oczywiście nie przywołuję tego obrazu Londynu sprzed lat (dziś nie zmieniło się to ani na jotę po obu stronach), aby za pozytywny wzorzec uznać metody działania radykalnych mułłów i ich uczniów. I nie sądzę, aby ktokolwiek tak myślał, patrząc na współczesny świat z perspektywy chrześcijańskiej. Chodzi o coś innego. Nasza wiara rzeczywiście odwołuje się dziś głównie do sfery emocjonalnej zamiast – wolicjonalnej. Idziemy do Kościoła, żeby coś odczuć, poczuć Bożą akceptację, czasem nutę uniesienia serca, ale już nie wezwanie do konkretnego działania, które miałoby nam towarzyszyć po opuszczeniu nabożeństwa. Podobnie jest z książkami dla chrześcijan. Najwięcej wśród nich jest takich (i największą popularnością się cieszą), które odwołują się do naszej psyche, do badania naszego wnętrza, pochylenia się nad kondycją własnej duszy, a nie takich, które zmuszają do zakasania rękawów i stawienia czoła przeciwnościom. Podjęcia walki na śmierć i życie o siebie i innych.  Oczywiście dla nas w znaczeniu duchowym, ale są takie miejsca na świecie, gdzie to określenie nie ma znaczenia jedynie metafory.

Czytałem niedawno książkę amerykańskiego historyka Steve'a Weidenkopfa, Chwała krucjat (Wydawnictwo eSPe, Warszawa 2016). Pisze on, że wbrew rozpowszechnionym stereotypom, uczestnicy wypraw krzyżowych dużo częściej niż nam się to wydaje, wyruszali na nie z pobudek duchowych, a nie – jak dziś myślimy – głównie awanturniczych czy materialnych. Ruszali na daleką, niebezpieczną i bardzo dla nich kosztowną wyprawę, bo mieli świadomość, że trzeba komuś pomóc .  Nie chodzi jednak o to, że współcześni chrześcijanie mają chwycić za broń (niczym Sam Childers, znany jako „Machine Gun Preacher” –  „kaznodzieja z karabinem”) – oby nigdy do takiej potrzeby na szeroką skalę nie doszło. Chodzi o to, abyśmy przestali zajmować się jedynie sobą i swoją duszą. 

Oni szli, by coś zbudować

Chrześcijaństwo u swego zarania było religią czynu – nie wyklucza to refleksji i namysłu, ale za cel stawia „szukanie najpierw Królestwa Bożego” (Mt 6:33). Słynne słowa Jezusa wypowiedziane do uczniów na krótko przed tym, jak wstąpił do nieba, też zwracają uwagę na dzieło: „Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, ucząc je przestrzegać wszystkiego, co wam przykazałem” (Mt 27:19-20). Kiedy uczniowie chwilę po tym zastygli w zadumie, „oto dwaj mężowie w białych szatach stanęli przy nich i rzekli: Mężowie galilejscy, czemu stoicie, patrząc w niebo?” (Dz 1:10-11). Jakby chcieli na powrót skierować ich uwagę na dzieło, które im powierzono: „Ten Jezus, który od was został wzięty w górę do nieba, tak przyjdzie, jak go widzieliście idącego do nieba”. A zatem...? „Wtedy powrócili do Jerozolimy z Góry, zwanej Oliwną” (Dz 1:11-12) i wkrótce potem zaczęło się... Świat został ruszony ze swoich zastałych posad. Życie ludzi zmieniało się tak, że postronni obserwatorzy nie mogli wyjść ze zdumienia. Dziś natomiast w miejsce tego jakże dynamicznego ciągu: Idźcie, czyńcie chrzcząc, ucząc..., my wprowadzamy swój: Czy jestem kochany, czy jestem akceptowany, czy jestem szczęśliwy i spełniony...

Kościół walczący

Dlaczego meczety pełne są mężczyzn aż kipiących energią (złą – bo i cele wyznaczane im są złe), a kościoły wypełniają głównie kobiety szukające Bożej czułości i akceptacji? To oczywiście temat na głębszą analizę, ale z pewnością wiele racji ma David Murrow, autor książki Mężczyźni nienawidzą chodzić do kościoła (Wydawnictwo W drodze, Poznań 2007), który pisze: „jeśli mężczyźni mają powrócić do Kościoła, musimy pozwolić im być sobą. Musimy im pozwolić na dzikość, agresję i podejmowanie ryzyka. Nie możemy dłużej wymagać od mężczyzn, żeby zachowywali się jak panie z epoki wiktoriańskiej”. „Oburzające”, prawda? Tyle że autor nie ma na myśli chrześcijańskich dżihadystów z nożem w zębach, a mężczyzn, którym rzuci się wyzwanie bronienia słabszych, pomagania potrzebującym i rozszerzania panowania Królestwa Bożego, w miejsce roztkliwiania się nad sobą i wtulania się w ramiona Ojca (czasem tego trzeba, ale nie co niedzielę...). Z pewnością niejedna kobieta też wolałaby znaleźć się w Kościele o coś walczącym, niż takim, który jedynie dba o stworzenie ciepłej atmosfery.

Dziś jedynym, o co jesteśmy ewentualnie gotowi walczyć w naszych kościołach, jest czystość doktrynalna (ale już wcale nie czystość moralna!). Dlaczego tak jest? Bo jest to efektem zabiegania o poczucie bezpieczeństwa (czynnik żeński), a nie chęci zdobywania i podbijania (czynnik męski). Szczególnie w ostatnich dekadach idee pacyfistyczne tak mocno się w Kościołach rozpowszechniły (o dziwo, znajdując swoich obrońców i propagatorów także w męskich szeregach), że „nie wypada”  w ogóle używać takiego języka, w którym pojawia się „podbój”, „walka”, „wróg”, nie mówiąc już o „wojnie” i „zabijaniu”. Uprzedzając oburzenie niektórych czytelników: jeszcze raz zastrzegam – chodzi o metafory, a nie o wyruszenie na realną „świętą wojnę”.

Kościół monarchiczny czy demokratyczny?

Taka wewnętrzna feminizacja chrześcijaństwa, czyli zdominowanie go przez pierwiastek żeński, zarówno w tym, co dotyczy oprawy, jak i istoty działania, sprawiła, że Kościół stał się ciałem dyskutującym i przeżywającym, a nie dynamicznie działającym i zdecydowanie reagującym. Oczywiście jest to generalizacja, ale w tak krótkiej wypowiedzi nie da się jej uniknąć.

Innym powodem tego, że Kościół przestał być „męski” jest fakt, że przestał być monarchiczny, a stał się  demokratyczny. Nie chodzi mi jednak o ustrój Kościoła. Jedynowładztwo w zborze i Kościele nie musi być wcale dobrym rozwiązaniem. Mam na myśli coś, co wynika z ducha naszych czasów i to takiego, który raczej ze świata zewnętrznego wniknął do Kościoła, niż był jego własnym odkryciem. To takie rozdyskutowanie i przekonanie, że każdy ma coś do powiedzenia i to takiego, że jego głos powinien być wzięty pod rozwagę. To niekończące się dochodzenie do wspólnych wniosków i decyzji, które następnie powinny zostać wcielone w życie. Tyle że sam proces owego dochodzenia do konkluzji pochłania już tyle sił, że bywa iż nie starcza ich na realizowanie tych zamysłów.
Co jest więc przejawem monarchiczności Kościoła? Uznawanie jego Króla – Głowy Kościoła, Chrystusa, za Tego, kto nadaje kierunek, kto posyła, wyposaża i daje zwycięstwo. Paweł pisze o Bogu, który „wszystko poddał pod nogi jego, a jego samego ustanowił ponad wszystkim Głową Kościoła, który jest ciałem jego, pełnią tego, który sam wszystko we wszystkim wypełnia” (Ef 1:22-23). To właśnie jest porządek Kościoła monarchicznego. W nim Chrystus jest Głową, czyli panującym, który zasiada na tronie i to On wskazuje, decyduje, zarządza i panuje. To nawet nie oznacza jedynie, że jest On najważniejszy, ale że bez tego, iż poddamy się Jego władzy, Kościół przestaje być tym, czym ma być – a staje się tym, czym nie powinien być: jeźdźcem bez głowy, a może nawet Bezgłowym kurczakiem Mike'em  – czymś, co wprawdzie żyje, ale niezgodnie ze swoim przeznaczeniem. Tak właśnie funkcjonuje Kościół demokratyczny, gdzie nadawanie kierunku, posyłanie i wyposażanie odbywa się na drodze dochodzenia do konsensusu. Tylko zwycięstwa nie da się zadekretować w ten sam sposób.

Gdzie dziś bije serce Kościoła?

Czy jesteśmy skazani na taką sytuację? Z pewnością nie. Kościół Chrystusa w swojej historii przeżywał lepsze i gorsze okresy. Bywały i takie, przy których to, na co narzekamy dziś, jest jedynie lekką skazą na wizerunku. A jednak Bóg był w stanie podnieść go nawet z największej słabości i obudzić z najgłębszego snu. Bo Kościół Boży nie jest nasz – nie jesteśmy więc w stanie go zepsuć bezpowrotnie. On jest właśnie Boży, a więc Ten, który jest Jego głową, prędzej czy później pośle nas do swego dzieła, a jak nie nas to innych, których sobie upatrzy. Tak naprawdę też wszystko to, co napisałem wyżej o naszym sentymentalizmie i bezruchu, jest prawdą odnośnie Kościoła zachodniego. Ten azjatycki, afrykański, latynoamerykański nie ma takich problemów, bo jest Kościołem wciąż walczącym i to wcale nie o przetrwanie, choć poddawany jest ogromnej presji, prześladowaniu, a nawet kaźni, ale bojującym o to, by być „solą ziemi i światłością świata”. I dobrze mu to idzie. To Kościół wciąż głodny Boga i odważny. Choć też cierpiący. Dlatego warto spoglądać w jego stronę, szukać tam zachęty i inspiracji. Tak naprawdę oni mogą nam dać więcej, niż my jesteśmy w stanie dać im. Może zabrzmi to przewrotnie, ale na pewno prawdziwie: potrzebujemy się modlić o prześladowany Kościół bardziej niż kiedykolwiek – ale nie dlatego, że oni dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebują naszego wsparcia (co jest prawdą), ale ponieważ to my, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy doznać z ich strony zachęty, pokrzepienia, a nawet napomnienia. Przed wiekami Kościół Zachodni wytyczył ważne drogi wiary, podjął potrzebne wyzwania misyjne. Dziś jednak to tam bije serce Kościoła apostołów, ewangelistów i męczenników.

Autor: Dr Włodzimierz Tasak, Open Doors Polska