Prześladowania starożytnych chrześcijan – czego nas uczą? Część II.

Kościół wobec prześladowanych

Patrząc na problem prześladowań (nie tylko w starożytności, ale także współcześnie) zwykle skupiamy się na tym, co robią oprawcy swoim ofiarom. I jest to całkowicie zrozumiałe – w pierwszym rzędzie interesuje nas fakt cierpienia i jego powody, mniej reakcja na nie ze strony ofiar, która zdaje się być oczywista.  A jednak każde tego rodzaju wydarzenie ma swoje dwie strony medalu, przy czym ta druga może nam dostarczyć nie mniej ciekawych wniosków. Chciałbym więc pokrótce przyjrzeć się problematyce prześladowania chrześcijan w starożytności z punktu widzenia ich ofiar.

Inne czasy, inne sytuacje

Naszą analizę musimy zacząć od zwrócenia uwagi na fakt, że źródła, jakimi dysponujemy z tamtych czasów, tworzone były z określonym założeniem. Nie służyły dokumentowaniu wydarzeń (taka świadomość – szczególnie w czasach Kościoła prześladowanego – jeszcze raczej nie istniała), ale miały na celu budowane wiary odbiorców tych przekazów. Nie musi to wcale znaczyć, że brakuje im autentyczności. Chodzi o coś innego. Autorów tych przekazów nie interesowało wiele szczegółów wydarzeń, które dla nas są bardzo istotne, np. okoliczności aresztowań, liczba ofiar, dane dotyczące zniszczonych miejsc nabożeństw czy liczebności tych, którzy zaparli się wiary.  Stąd w ich opisach dominują relacje z tortur i przemówienia obu stron, mające służyć heroizacji postaw uczniów Chrystusa.
Drugą rzeczą, na którą powinniśmy na wstępie zwrócić uwagę, jest fakt, że starożytne prześladowania rozgrywały się w warunkach jakże odmiennych od tych, które towarzyszą nam w czasach współczesnych. Inny był poziom sprawności organizacyjnej państwa, a co za tym idzie – jego zdolność do skutecznego represjonowania tych, których władze uznały za wrogów. Cesarstwo rzymskie – poza samym Rzymem – nie posiadało zawodowych formacji policyjnych. Rolę służb utrzymujących porządek prawny na danym terenie, a także pełniących funkcje represyjne powierzano oddziałom wojskowym. A te, które delegowano do takiej właśnie roli, były raczej nieliczne jak na wielkość terenu powierzonego ich pieczy. W starożytnym systemie prawnym nie istniała instytucja prokuratora – oskarżyciela dysponującego aparatem śledczym. Cały proces dowodzenia winy oskarżonemu oparty był więc o aktywność donosicieli – czy to działających na zlecenie władz, czy też z pobudek prywatnych. Całe postępowanie karne wobec obywateli imperium rzymskiego nie było też prowadzone na podstawie istniejących ścisłych procedur prawnych, jak to się dzieje dziś (nawet w państwach niekoniecznie w pełni demokratycznych), ale toczyło się zgodnie z wolą danego urzędnika, dysponującego w tej kwestii sporą swobodą postępowania i decydowania – także o karze.

Łatwiej należeć do elity

Choć chrześcijaństwo u swych początków uchodziło raczej za religię ludzi biednych i pochodzących z nizin społecznych (zwraca na to uwagę już apostoł Paweł, kiedy pisze: „Przypatrzcie się zatem sobie, bracia, kim jesteście według powołania waszego, że niewielu jest między wami mądrych według ciała, niewielu możnych, niewielu wysokiego rodu” – 1 Kor 1:26). Jednak już w pod koniec I wieku wśród wierzących w Chrystusa zaczęli się pojawiać przedstawiciele rzymskich elit. Wiemy, że w tym czasie prześladowań z czasów cesarza Domicjana (81-96) chrześcijanami byli już ludzie nawet z najbliższego otoczenia cesarza: jego kuzyn, senator i były konsul Tytus Flawiusz Klemens, jego żona Flawia Domitylla czy konsul Acilius Glabrio. W następnych wiekach takich postaci tylko przybywało. I kiedy dochodziło do prześladowań, ich los zwykle był lepszy niż zwyczajnych wierzących z nizin społecznych. Choć czasem polegało to na tym, że nie torturowano ich podczas śledztwa, a w sytuacji wyroku skazującego na śmierć, nie wyprowadzano ich na arenę amfiteatru, ale pozbawiano życia przez ścięcie z dala od żądnych widoku krwi tłumów. Także w więzieniu byli traktowani lepiej, ponieważ raz że mieli pieniądze, aby ich bliscy u strażników postarali się o większe dla nich względy, a dwa, że ich pozycja społeczna, ubiór, postawa i ogłada sprawiały, iż personel więzienny traktował ich z większym szacunkiem, wiedząc, że w przeciwnym razie wpływowi bliscy ich ofiar postarają się w sprzyjających okolicznościach odpłacić im za brutalne traktowanie ich rodzin czy przyjaciół.

Choć z pewnością zdarzali się tacy, którzy korzystali z okazji, aby wyjść cało z opresji, byli też i inni, którzy takiej oferty nie przyjmowali. Zachował się dokument należący do tzw. Gesta martyrum, dotyczący Fileasa, biskupa egipskiego Tumis z czasów prześladowań Dioklecjana, z końca roku 306 lub początku roku 307.  Używano też określenia Acta martyrum; były to pisma zawierające relacje z procesów i egzekucji chrześcijan z czasów prześladowań, posiadające formę stenogramu z pytaniami sędziego i odpowiedziami oskarżonego. Rzymski namiestnik prowincji Kulcjanus stara się skłonić Fileasa do apostazji, czyli porzucenia wiary w Chrystusa. I jak czytamy:
„Fileas odpowiedział: »Wydaj wyrok bez zastanowienia. Rób, co ci rozkazano«.
Kulcjanus rzekł: »Czy tak bez powodu chcesz umrzeć?« (…)
Kulcjanus rzekł: »Wypuszczę cię z łaski względem brata twego«.
Fileas odpowiedział: »Tę wielką łaskę okaż mi i ty, Wydaj wyrok bez zastanawiania się«.
Zwróćmy jednak uwagę, że rzymski urzędnik nie zamierzał po prostu wypuścić chrześcijańskiego biskupa, należącego – jak się dowiadujemy z tego samego dokumentu – do najbogatszych ludzi w tej prowincji. On był gotowi puścić go wolno, ale za cenę zaparcia się wiary. A to dla Fileasa była oferta nie do przyjęcia.

Nie pozostawić ich swemu losowi

Zwyczajem tamtych czasów było dopuszczanie do uwięzionych członków ich rodzin, a nawet znajomych, właściwie bez widocznych ograniczeń. Przynoszono im odzież, jedzenie, ale te wizyty służyły także, a może raczej przede wszystkim, nie tylko zaopatrzeniu więzionych w niezbędne rzeczy, ale podtrzymaniu ich na duchu. Organizowano więc w więzieniu wspólne z nimi modlitwy, a nawet organizowano coś w rodzaju mininabożeństw. Wiemy na przykład, że uwięzionym przynoszono też chleb i wino, aby mogli uczestniczyć w Wieczerzy Pańskiej. Mamy bardzo dużo świadectw o takich poczynaniach, co dowodzi, iż nie były to działania sporadyczne czy okazjonalne, ale takie, które stanowiły powszechną praktykę. Widać, że wierzący z czasów Kościoła pierwszych wieków głęboko wzięli sobie do serca słowa Chrystusa: „...byłem nagi, a przyodzialiście mnie, byłem chory, a odwiedzaliście mnie, byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie” (Mt 25:36). Dwaj diakoni z Kartaginy, Tercjusz i Pomponiusz, przekupując strażników, uzyskują dla Perpetuy i jej towarzyszy niedoli możliwość zaznania kilku godzin odpoczynku poza więzieniem. Czasem zdarza się, że niektórzy uwięzieni odmawiają przyjęcia takiej pomocy, aby nie obciążać zboru . Nie jest to jednak dobre wyjście, ponieważ strażnicy zawiedzeni, że minął ich zarobek, mszczą się na pojmanych chrześcijanach. Czasem zbory lub pojedynczy chrześcijanie płacą okup za uwolnienie ich braci i sióstr w wierze. Bywa i tak, że wstawiając się za nimi, sami narażają się na cierpienie, a nawet śmierć, jak to było w przypadku niejakiego Lucjusza w Rzymie. Euzebiusz przytacza niezwykłe świadectwo dotyczące poświęcenia młodego Orygenesa na rzecz męczenników. Nie bez znaczenia w tej historii jest z pewnością fakt, że ojciec przyszłego wielkiego teologa był męczennikiem. Czytamy więc, że Orygenes towarzyszył prześladowanym chrześcijanom „nie tylko wówczas, gdy się znajdowali w więzieniu i nie tylko aż do chwili, gdy przeciwko nim ostatecznie zapadły wyroki, ale nie opuścił świętych męczenników nawet wtenczas, gdy ich na śmierć prowadzono, a czynił to odważnie i wprost się narażał na niebezpieczeństwo. Toteż gdy się tak śmiało wysuwał i męczenników bez najmniejszej obawy pocałunkiem pozdrawiał, zdarzało się nieraz, że otaczający ich tłum pogan rozwścieczonych byłby go ukamienował, gdyby pod osłoną Prawicy Bożej za każdy razem cudem się nie był ocalił” (Historia Kościelna).

W odwiedziny do uwięzionych przez pół świata

Nieraz w świadectwach na ten temat da się zauważyć wręcz pewną egzaltację dotyczącą męczenników. Tertulian pisze na przykład o pewnej kobiecie, która regularnie chodziła do więzień, całować kajdany osadzonych tam jej braci w Chrystusie. Czasem takie odwiedziny dotyczyły całkiem odległych miejsc. Euzebiusz z Cezarei w swoim dziele O Męczennikach Palestyńskich przytacza historię, jak to u bram Cezarei zatrzymano grupę egipskich chrześcijan, wracających z Cylicji, gdzie się udali, aby usłużyć swoim braciom w wierze zesłanym tam do kamieniołomów. A była to wyprawa na niebagatelną, nawet jak na nasze czasy, odległość ok. 700 kilometrów! A ile pozostało im jeszcze z Cezarei do miejsca zamieszkania w Egipcie?

Dla wczesnego Kościoła rzeczą naturalną było też podjęcie opieki nad dziećmi męczenników. O ile opieka nad sierotami była traktowana jako powinność wspólnoty wierzących, o tyle sieroty po męczennikach był w tej kwestii uprzywilejowane. Mamy liczne świadectwa na ten temat. Wiemy, że w Kartaginie pewna kobieta zaopiekowała się dzieckiem Felicyty. Młodym Orygenesem, po męczeńskiej śmierci jego ojca, Leonidasa, zajęła się pewna kobieta w Aleksandrii. Cytowany już historyk Kościoła, Euzebiusz z Cezarei wspomina, chrześcijanina o imieniu Sewerus, który w Palestynie opiekował się sierotami i wdowami po męczennikach. Niejaka Agatonika, której grozi śmierć w Pergamonie, jest wzywana przez rzymskiego prokonsula do odstępstwa: „Miej litość nad sobą i swoimi dziećmi”. Słyszy jednak w odpowiedzi: „Moje dzieci? Bóg czuwa nad nimi!” (Acta Carpi, Papyli, Agathonicae). Ta dzielna kobieta wiedziała, że jej bracia i siostry w Chrystusie zaopiekują się jej dziećmi, jeśli ona sama zginie.

Łatwo popaść w przesadę

Pamiętano także o samych męczennikach, nawet jeśli ci już nie żyli. W kościele starożytnym, zarówno w okresie prześladowań, jak i już po nim, rozwijała się szczególna cześć, jaką obdarzano tych, którzy cierpieli ze względu na Chrystusa. Swymi początkami sięga ona końca II wieku, by od czasów zwycięstwa chrześcijaństwa po 313 roku dać o sobie tak wyraźnym wzrostem jego natężenia, że jak pisze francuski badacz dziejów Kościoła Henri-Irénée Marrou: „gdyby historyk opierał swój sąd wyłącznie na najbardziej rzucających się w oczy świadectwach, owe przejawy kultu męczenników mogłyby się mu wydawać głównym zjawiskiem w życiu religijnym IV wieku”. Tylko, że o ile w tym początkowym okresie był to jeszcze wyraz szacunku dla poświęcenia i odwagi owych bohaterów wiary, w późniejszym okresie zaczął on przybierać rozmiary faktycznego kultu, a że najsilniej związany był z religijnością ludową, nawet jeśli nie chcielibyśmy uznać narzucających się źródeł inspiracji, nie sposób nie dostrzec jego podobieństwa z pogańskim kultem przodków i herosów. Niektórzy historycy dopatrują się zaś związków z religijnością judaizmu. Inny z francuskich historyków, Marcel Simon zwraca uwagę, że „Ewangelia Mateusza, w wielkiej tyradzie przeciwko uczonym w Piśmie i obłudnym faryzeuszom, wspomina, że budują »grobowce prorokom i ozdabiają pomniki sprawiedliwych«. Najciekawszy przykład to kult siedmiu braci Machabeuszów; padli oni ofiarą prześladowań rozpętanych przez Antiocha IV Epifanesa (…) W początkach ery chrześcijańskiej Żydzi otaczali ich bardzo żywą czcią”, dodając następnie, że „martyrologium Kościoła syryjskiego pod datą 1 sierpnia poleca pobożności wiernych tych męczenników, jako jedynych przedstawicieli Starego Testamentu”. Problem, jaki dziś mamy z tymi przejawami czci okazywanej męczennikom, jest taki, że w krótkim czasie doprowadził on do rozwoju form kultu zgoła niebiblijnych, takich jak wiara w ich pośrednictwo (a potem pośrednictwo świętych w ogóle), którzy – przebywając u Boga – mieliby wstawiać się za wierzącymi pozostającymi na ziemi. Ponadto z czci oddawanej ich szczątkom rodzi się potem kult relikwii, powiązany z opowieściami o cudownych uzdrowieniach i innych przykładach dowodzących ich nadprzyrodzonej mocy. Nie jest to więc przykład, który chcielibyśmy naśladować. Sytuacja ta jest jednak dla nas dobrą okazją, aby przyswoić sobie cenną lekcję o tym, że nawet zasadny podziw i szacunek kierowany w stronę tych, którzy cierpią ze względu na wiarę w Chrystusa, nie może przerodzić się w cześć, która odsunie na bok samego Zbawiciela.

Czy męczennikiem można zostać na ochotnika?

Podsumowując lekcję, jaka płynie z obserwowania stosunku starożytnych chrześcijan do męczenników i wyznawców , powinniśmy zwrócić uwagę na przynajmniej dwie kwestie. Po pierwsze, nie byli oni w ówczesnym Kościele zapomniani. Odwiedzano ich i wspierano (a także ich rodziny) w trakcie uwięzienia, obdarzano także wielkim szacunkiem tych, którzy prześladowania wiernie przetrwali. Dzięki temu było im łatwiej wytrwać w cierpieniu, kiedy wiedzieli, że nie są opuszczeni i porzuceni przez współbraci. Po drugie jednak, pamiętajmy, że męczeństwo nie może się stać celem samym w sobie, a sam męczennik obiektem czci. Dziś wydaje nam się to absurdalną uwagą, bo któż chciałby się rozstawać z życiem. Jednak w tamtym czasie przez to, że tak wysoko podniesiono rangę cierpienia dla Chrystusa, nie brakowało takich, którzy nie tylko nie chcieli ocalić życia, kiedy było to możliwe i to wcale nie za cenę odstępstwa, ale nawet dążyli do tego, żeby życie stracić. Choćby za cenę sprowokowania swego męczeństwa. I w starożytnym Kościele nie były to wcale odosobnione przypadki. O takiej sytuacji czytamy w Męczeństwie św. Polikarpa, kiedy niejaki Kwintus Frygijczyk w swoim zapale religijnym (dość typowym dla mieszkańców tej krainy) najpierw sam się zadenuncjował jako chrześcijanin, by potem załamać się w czasie męczeństwa. Co ważne, Kościół zwalczał takie postawy, o czym czytamy w tym samym piśmie: „Nie pochwalamy tych, co się sami zgłaszają, gdyż nie tak naucza Ewangelia”. Ale były też peryferyjne grupy, jak na przykład montaniści, którzy – jak pisze patrolog, ks. Marek Starowieyski – „żądali zgłaszania się na męczeństwo, a ucieczkę od męczeństwa uważali za zdradę, wyparcie się Chrystusa”.

I chociaż nie wszyscy poddani prześladowaniom okazywali się na koniec bohaterami, bo nie brakowało też chrześcijan podobnych wspomnianemu Kwintusowi, którzy się załamywali i zapierali wiary w Chrystusa, świadectwo męczenników było potężne. I dla Kościoła, i dla świata pogańskiego. Na początku III wieku Tertulian pisał do pogańskich Rzymian: „Krzyżujcie, męczcie, skazujcie nas, ścierajcie nas na proch i miazgę; ...więcej nas jest po każdym takim zmierzeniu się z wami. Krew chrześcijan jest nowym ich posiewem”.

Autor: Dr Włodzimierz Tasak, Open Doors Polska